czwartek, 11 kwietnia 2019 12:09

Historia pewnego zegara. Rozdział I. Odcinek 7

Autor Bernard Szwabowski
Historia pewnego zegara. Rozdział  I. Odcinek 7

Dwóch robotników wzięło pusty garnek za uchwyty, które przy nim były i poszli z nim do najbliższego sklepu, gdzie można było kupić wino. Kupili ponad dwadzieścia butelek, otwierali po kolei i wlewali do tego kotła.

Zapełnił się do wysokości około trzy czwarte. No nieźle pomyśleli, wzięli gar za uchwyty, wcześniej przykrywając go pokrywką i poszli tam skąd przyszli. Kiedy zaszli, postawili garnek w bezpiecznym miejscu, jeden z nich chwycił za dużą łygę tzw. chochlę i zanurzył ją w pachnącym świeżymi jabłkami kolorowym płynie. Potem podniósł do ust i jednym haustem wypił jej zawartość. Zaraz poczuł się lepiej. I tak podchodzili kolejno, powoli nie spiesząc się i zachowując pewne odstępy, aby nie stwarzać pozoru, że w tym zbawiennym garze może być coś innego niż woda. Ale sekretarz Darol, chłop wszystko przewidujący chyba wyczuł wino nosem, bo i jemu zachciało się pić, tym bardziej, że widział jak nieśli świeżą wodę. Podszedł do garnka, zapytał tylko czy może się napić i zanurzył chochlę w zbawiennym płynie. Zaraz poczuł zapach tej kolorowej wody, nabrał pełną chochlę, do ust ją przycisnął i wypił. Po chwili odjął ją od ust, wszystkim się zdawało, że krzyczy na nich, że grozi tą chochlą, że przeklina okropnie, ale nic się takiego nie stało. Otarł usta lewą ręką, chochlę powiesił na uchwycie garnka, założył ręce za siebie i wolnym krokiem odszedł. Robotnicy ochłonęli spodziewając się najgorszego, a jeden z nich skomentował: Wyście się bali, a cóż on mi zrobi, łopatę odbierze?

Przytoczę jeszcze jedną historyjkę z Józefem Darolem, ale nie z zalewem. W latach sześćdziesiątych cukrownia pracowała pełną parą. Rolnicy z okolicznych wiosek dowozili do niej buraki furmankami, często wyjeżdżając z pola o świcie, aby dało się może obrócić dwa razy w jednym dniu, a może trzy. Po odstawieniu na plac cukrowni często zmarznięci i głodni stawali przed restauracją, w tym czasie nazywaną gospodą, aby napić się czegoś gorącego, a rzadziej coś zjeść. Sekretarz Darol zanim wybudowano kawiarnię „Parkową” w kazimierskim parku też często zachodził do owej gospody, aby coś zjeść jako, że mieszkał sam. Pewnego razu kiedy siedział w gospodzie, która nazywała się „Nidzica” na ulicy Kolejowej, wszedł milicjant. Od samych drzwi donośnym głosem krzyczy: Czyje te konie stoją bez opieki na ulicy?, grożąc mandatem, a spostrzegłszy Darola jeszcze bardziej podniesionym głosem woła: No czyje? Będzie ładny mandacik. Myślał nieborak, że dostanie od niego pochwałę za bardzo gorliwą służbę. Jakże się zdziwił kiedy Darol wstał, podszedł do niego i powiedział: Wyście są milicjant, wy tak rolnikom pomagacie? Człowiek zmarznięty, głodny przyszedł coś zjeść, a od was taką pomoc otrzymał. Idźcie i przypilnujcie koni dotąd, dokąd ten obywatel nie przyjdzie i żadnego mandatu. Milicjant odrzekł: Tak jest sekretarzu i wyszedł jak niepyszny. Sekretarz Darol był przyjazny rolnikom, robotnikom, natomiast karcił urzędasów, którzy się wykazywali swą nadgorliwością. Jeszcze długie lata sekretarzował w Kazimierzy Wielkiej doprowadzając Kazimierzę Wielką do wyglądu miasteczka i w tym miejscu będzie odpowiedni króciutki cytat z 74 zwrotkowego wiersza Zdzisława Kulisia pt. „Od Darola do Bodzicha”: „Ileż trzeba było troski, aby zrobić miasto z wioski”.

Józef Darol odszedł ze stanowiska w 1968 na skutek różnych zawirowań politycznych w tym czasie. Zmarł w młodym jeszcze wieku w roku 1974, pochowany na cmentarzu parafialnym w Kazimierzy Wielkiej.

Ciąg dalszy nastąpi.                                                                        Zdzisław Kuliś

Zdjęcie: Nagrobek Józefa Darula na cmentarzu parafialnym w Kazimierzy Wielkiej. Zdjęcie wykonał Zdzisław Kuliś

Historia

Historia - najnowsze informacje

Rozrywka